Zegary najpierw były mechaniczne, później pojawiły się kwarcowe. Małe, duże, ścienne i na rękę. Wszystkie traktowane z należytym szacunkiem, lądowały na stole zegarmistrza.
Jego zakład odwiedzają od lat górnicy – wciąż na rękach mają dobre zegarki. Tylko takie nadają się do pracy pod ziemią, ale zegarki górników naprawia się trudniej. Oni pracują w wilgoci i zasoleniu. Robota przy tym jest straszna – mówi Tomasz Serwa. Jedyny zegarmistrz, który od dekad naprawia zegary polkowiczan.
Zakład zegarmistrzowski Tomasza Serwy znajduje się obecnie przy ul. Stanisława Moniuszki w Polkowicach. W niewielkim pomieszczeniu zdaje się, że zatrzymał się czas. Na ścianach, obok nowoczesnych, kwarcowych tarcz, pojawiają się zabytkowe repliki, a nawet oryginale zegary, pamiętające niejedną polkowicką rodzinę.
Ten zegarek, który pani widzi na ścianie, o ten! – mówi z niezwykłym przejęciem na twarzy i wskazuje na obdrapany, sporej wielkości zegar. Polkowiczanie wystawiają takie na śmietniki. Serce mnie boli, kiedy to widzę, bo mnie uczono, że wszystko się ratuje. Każdy zegar – mówi.
Przychodzą do mnie głównie górnicy. Oni mają dobre zegarki. Muszą mieć, bo proszę sobie wyobrazić, na przykład maszynę, która fedruje pod ziemią. Po paru miesiącach wygląda już tragicznie! Takie tam warunki są. Oni pracują w wilgoci i zasoleniu. Dostawałem kiedyś takie zegarki mechaniczne od górników i robota była straszna. Do lat 90. takie były. Teraz mają kwarcowe, w plastikowej obudowie, to sól tego nie zżera – dodaje.
O początkach w zawodzie opowiada z niezwykłym entuzjazmem. Zaznacza jednak, że od zawsze był introwertykiem, który nie mógł się odnaleźć w pracy zespołowej. Mój mistrz Antoni Gres, kiedyś wysłał mnie do cukrowni w Szamotułach (tam przyuczał się do zawodu, przyp. red.). Kazał mi przynieść zegar sterujący. To tzw. zegar matka, który wisiał na ścianie w gabinecie dyrektora. Miał on odpowiednie elementy elektroniczne, przekazujące sygnały do zegarów wtórnych na hali. Mieliśmy go naprawić. Przyszedłem po ten zegar i zobaczyłem wszystkich tych ludzi. Matko, jaki hałas! Ilu ludzi dookoła i każdy coś chce, każdy gdzieś pędzi – łapie się za głowę na samo wspomnienie. Wtedy uświadomiłem sobie, jakie to szczęcie móc być zegarmistrzem.
Luksus mierzy się w sekundach…
Pan Tomasz Serwa ma swoje ulubione zegarki. Takie, których naprawa sprawia mu przyjemność, i których wykonanie stanowi prawdziwy majstersztyk.
Polskie budziki „Zuch” to było coś! To jedne z pierwszych, które naprawiałem w swoim życiu. To była bardzo dobra, polska produkcja, ale jak przyszedł „dobrobyt” z Zachodu, za Gierka, to przestali produkować. Zaczęli ściągać niemieckie „Junghansy”. My mieliśmy z tym utrapienie. Pękały sprężynki zapadkowe, których wymiana wymagała rozbierania całego budzika. Przy polskich tak nie było – wspomina.
Zegarki, z którymi przychodzi mu się mierzyć na co dzień, to już tylko kwarcowe egzemplarze. Kiedyś opłacało się reperować zegarki, ludzie byli przywiązani do swoich czasomierzy. Kiedyś, żeby w ogóle przeżyć to trzeba było naprawić cztery zegarki mechaniczne. To była praca na dwanaście godzin non stop. Teraz może się trafią dwa, trzy zegarki do naprawy w ciągu miesiąca – mówi z żalem.
Praca zegarmistrza jest rzemiosłem monotonnym, ale i niezwykle odpowiedzialnym. Jak podkreśla zegarmistrz, to manipulacja czasem. Czasami ktoś może przypłacić życiem. Mój mistrz mi opowiadał historię mężczyzny, który został potrącony przez pociąg. W sądzie zaskarżył zegarmistrza. Mówił, że gdyby budzik chodził poprawnie, to nie zaspałby na pociąg – opowiada. Ja naprawdę kocham to robić. Człowiek nie ma nic cenniejszego od czasu. Czas jest drogi, może leczyć rany, ale może też przed nami uciekać. Zawsze jest na wagę złota. Z doświadczenia wiem, że to luksus. Mierzy się go w sekundach.
Synowie mają fach w ręku
W ciągu swojej zawodowej kariery wyszkolił wielu adeptów zegarmistrzostwa. Większość z nich nie pracuje w branży, z uwagi na znikome zainteresowanie tym fachem na rynku pracy. Jego uczniami byli również jego synowie. Rzemiosłem operują niemal tak dobrze jak ojciec, a swoje umiejętności wykorzystują w jubilerstwie. W Polkowicach wyszkoliłem kilkunastu zegarmistrzów, ale tylko moi synowie w tym pracują. Można powiedzieć, że ich trochę w to wrobiłem. Mam trochę wyrzuty sumienia, bo nie wiadomo jak długo nasza branża jeszcze przetrwa – mówi.
Tomasz Serwa podkreśla, że oddał całe swoje życie zegarom. Ostatni mój urlop miałem, kiedy się syn Łukasz urodził i chrzciny były. To 1983 rok był. Zdarzało się, że zamykałem warsztat na jakiś czas, bo miałem przeprowadzki. Moja żona miała wszystko na głowie. Cały dom – mówi ze wzruszeniem. Pomaga mi bardzo dużo w zakładzie. Potrafi sama bransoletę naprawić i baterię wymienić! – mówi z dumą.
Notowała: Klaudia Beker Foto: Aleksandra Pigłowska