„Lazarus”, czyli ostatnie dzieło Davida Bowiego, w polskiej realizacji Jana Klaty jest dziełem wielowymiarowym i skomplikowanym, będąc przy tym jednocześnie spójną całością. Obserwując to, co dzieje się na scenie, samemu można utopić się w bijących od bohaterów niepewności i cierpieniu. To historia opowiadająca o bólu, szaleństwie i rozpaczy, ale też o miłości i – co najważniejsze w „Lazarusie” – nadziei. Spektakl targa emocjami odbiorcy – w jednej chwili można parsknąć śmiechem, żeby za moment odczuwać psychiczny dyskomfort czy smutek.
„Lazarus” trwa dwie godziny bez przerwy i jest to wystarczająca długość, choć po końcowej wzruszającej scenie – zdecydowanie chce się więcej. Duetem, który króluje na scenie, jest niewątpliwie główny bohater – Thomas Newton, w którego rolę wciela się znakomity Marcin Czarnik oraz Ewa Szlempo-Kruszyńska, grająca Elly. Głosy tej dwójki rozbrzmiewają w głowie długo po zakończeniu spektaklu.
Pierwsze tony tytułowego Lazarusa w wykonaniu Czarnika już zapowiadają światowej klasy widowisko. Niesamowity warsztat i łatwość w wydobywaniu z siebie niełatwych tonów Bowiego w śpiewanych przez Szlempo-Kruszyńską Changes, sprawia, że siedząc na widowni, przeciera się oczy (uszy) nie dowierzając, że dzieje się to na żywo.
Chociaż główne imię bohatera może mylnie wskazywać na to, że usłyszymy Ground Control to Major Tom…, w repertuarze Space Oddity jednak nie występuje. Szkoda, bo byłoby to idealnym dopełnieniem kosmicznego klimatu, nie szkoda, bo pewnie to zaśpiewałaby wcielająca się w Girl – Klaudia Waszak. Niestety, poziom minimalnie spada, gdy za śpiewanie największych przebojów brytyjskiego króla bierze się właśnie ta aktorka. Są tutaj nawet niezłe momenty, ale charakterystyczna barwa i występujące problemy z czystym trafianiem w odpowiednie dźwięki, psują odbiór kultowego Life on Mars czy This is not America. Trzeba jednak przyznać, że finałowa scena i liryczna aranżacja Heroes w wersji Czarnik-Waszak pozostawi niejednego wrażliwca wciśniętego w fotel ze łzami na policzkach.
W pamięci zapisują się na dłużej też utwory śpiewane przez Cezarego Studniaka, grającego Valentine. Trudno, żeby tak nie było, skoro ta postać jest chyba najbardziej charyzmatyczną pośród całej obsady.
Na uwagę w spektaklu Jana Klaty zasługuje też gra światłem, perfekcyjne psychodeliczne wizualizacje, a także scenografia. To elementy, dzięki którym dzieło to jest kompletne. Jeśli chodzi o choreografię, za dużo się nie dzieje, to przede wszystkim spacerowanie po scenie lub proste układy taneczne, jednak nie o taniec w „Lazarusie” chodzi, tylko o emocje i muzykę. A tych tutaj nie brakuje.
Zespół, który pokazuje się widowni dopiero podczas ostatniej piosenki, to grono profesjonalnych artystów, którzy bezbłędnie odtwarzają (lub tworzą) aranżacje tak wymagających utworów. Akustyki w Capitolu mogą pozazdrościć niejedni muzycy koncertujący na stadionach czy w klubach. Nawet najmniejsze crescendo brzmi tak, jak brzmieć powinno.
„Lazarus” to kolejna perełka wrocławskiego Teatru Muzycznego, której fan Bowiego (ale też każdy pasjonat wysokiej klasy rozrywki) nie może przegapić.
Sara Hass