Jerzy Starzyński – założyciel Łemkowskiego Zespołu Pieśni i Tańca „Kyczera” i prezes stowarzyszenia pod tą samą nazwą opowiada o Łemkach, organizacji festiwalu i swoim zaufaniu do Boga. Temat podjął tygodnik Gość Niedzielny Legnicki.
(…) Urodziłem się w łemkowskiej rodzinie na wygnaniu. Mówiliśmy po łemkowsku i kultywowaliśmy tradycje, szczególnie takie związane z rokiem liturgicznym według kalendarza juliańskiego, ale tę naszą łemkowskość zamykaliśmy do domu rodzinnego. Wychowałem się w małej wspólnocie wiejskiej pod Legnicą, a w takich małych wspólnotach trudno się było ukryć. Kiedy na to nałożyła się kolejna emisja „Ogniomistrza Kalenia” albo lektura “Łun w Bieszczadach” Gerharda, czy „Wzburzonego Sanu” Szelągowskiego, to rówieśnicy, nie mając jakieś większej wiedzy, wyładowywali swoje niezadowolenie. W mojej klasie na 15 dzieci było 6 Łemków. Akurat tak się składało, że dzieci łemkowskie miały najlepsze oceny. Trudno było wyjaśnić taką sytuację, a że się było kimś innym, to czasami się dostało, szczególnie kiedy potem byłem już jedynym chłopakiem.
To „piętno” ciągnęło się dalej…
Czuło się na sobie stygmatyzację. Jako dzieci postrzegaliśmy tę naszą odrębność jako coś negatywnego, bo to się wiązało z bodźcami, które odbieraliśmy z zewnątrz. Jako dziecko nie potrafiłem wyjaśnić, dlaczego mówimy trochę inaczej, dlaczego ktoś się tak do nas odnosi. Chodziłem do ukraińskiego liceum, bo żadnego łemkowskiego jeszcze wtedy nie było. Bywały sytuacje, że ktoś wiedział, gdzie chodzę do szkoły i zdarzało się w autobusie usłyszeć jakieś epitety.
W 1986 roku przyszły studia…
Wybrałem historię. Jedna z pierwszych rzeczy, jakie mnie spotkały, to inwigilacja ze strony UB i wezwanie na przesłuchanie. Mówienie mi o tym, gdzie byłem, co robiłem, z kim rozmawiałem. Pytania, czemu akurat kierunek humanistyczny. Nie życzyli sobie humanistycznej inteligencji łemkowskiej, bo rzekomo „szerzymy nacjonalizm”, a pod tym pojęciem rozumieli śpiewanie pieśni, jeżdżenie w góry i odnawianie cmentarzy. Wychodzi na to, że co drugi Polak jest nacjonalistą.
Zacząłem intensywnie poznawać własną historię. Wiele godzin spędziłem z magnetofonem, rejestrowałem ludzi z najstarszego pokolenia przesiedleńców. Wychowałem się na wspomnieniach swoich dziadków, którzy byli przesiedleni w pilskie do powiatu Trzcianka i tam godziny spędzone przy piecu kaflowym pozwoliły mi poznać złożoność historii Łemków. Uświadomiłem sobie, jakie jest w tych ludziach poczucie krzywdy i tęsknota za utraconym rajem, może trochę wyidealizowanym, ale jednak.
Obcowanie z ludźmi starszymi…
Obcowanie z ludźmi starszymi nauczyło mnie, że historia nie jest tylko biała albo czarna. Tylko u Boga jest tak lub nie. Rzeczywistość, z którą się zderzamy, nie jest taka oczywista. Unikam oceniania ludzi i bardzo radykalnych sądów. Wolę słuchać, obserwować i wyciągać wnioski, bo sądy mogą być bardzo krzywdzące. Sam spotykałem się z krzywdzącymi ocenami, choćby poprzez idiotyczne wpisy na Facebooku, gdzie ludzie wypisują straszne rzeczy.
Studia dawały mi szansę. Pamiętam swoje kwerendy w archiwach i w Bibliotece Ossolineum. Poznałem historię własną, historię przesiedlenia i uświadomiłem sobie, że podstawą takich relacji i moich doświadczeń z dzieciństwa jest niewiedza.
Po studiach stworzyła się okazja pracy w kulturze, więc jedną pierwszych rzeczy, jakie wymyśliłem, to że chcąc być sobą, muszę najpierw poznać własną kulturę, a potem muszę nią „zarazić” rówieśników, stworzyć szansę młodym ludziom, żeby mogli się spotkać, żeby mogli poczuć się dumni z tego, kim są i by mogli swoją kulturą dzielić się z innymi.
Początek „Kyczery”…
W 1989 roku wymyśliliśmy sobie zespół, pierwszą grupę, która w 1991 dała początek „Kyczerze”. Służyła temu transformacja ustrojowa. Musiałem przełamać w młodych ludziach barierę strachu. Był problem z repertuarem, bo uświadomiliśmy sobie, że nikt nie zapisywał łemkowskich tańców, obrzędów. Dziura, kilkudziesięcioletnia przerwa. Ludzie po wysiedleniu myśleli o tym, żeby przetrwać. W rozproszeniu nikt nie myślał o tańczeniu, dokumentowaniu, rejestrowaniu.
Zebraliśmy grupę, początkowo, aby się spotykać, poznać wzajemnie. Może na 2-3 lata. Pamiętam pierwszy koncert w Legnicy w czerwcu 1992 roku. Część ludzi bała się wyjść, bo nie wiadomo było, jaka będzie reakcja miasta, ulicy. Trzeba było przełamać naprawdę wysokie mury, które dzieliły społeczności po obu stronach. Ku naszemu zaskoczeniu, przetrwaliśmy pierwsze lata.
Zaczęły się wyjazdy zagraniczne. Na festiwalu w Portugalii był z nami Jacek Głomb, dyrektor teatru, który tak był tym zafascynowany, że powiedział, iż może warto byłoby zrobić podobny festiwal w Legnicy. Szukaliśmy reguły i wymyśliliśmy festiwal mniejszości etnicznych, gdzie postanowiliśmy zapraszać zespoły podobne no naszego: Basków z Hiszpanii, Bretończyków z Francji, Serbów Łużyckich z Niemiec, Polaków z Litwy i Czech, Żydów z Ukrainy. W 1996 r. zorganizowałem pierwszy festiwal „Europa bez granic”. Potem w 1998 r. go powtórzyliśmy. To był strzał w dziesiątkę, bo to dało szansę pokazać się nam jako społeczności lokalnej i nawiązać kontakty z podobnymi nam środowiskami w Europie, a z drugiej strony był to bardzo ciekawy produkt dla miasta, które czekało na barwny festiwal, który mógł promować Legnicę.
W 1999 r. zlikwidowano województwo legnickie i pojawił się problem, co dalej z festiwalem. W 2000 roku festiwal przejęła „Kyczera”. Zmieniliśmy nazwę. Żeby festiwal nie zamykał się w tym samym ciasnym kręgu, zaczęliśmy zapraszać zespoły ze świata. Nie wszyscy mogą wyjechać za granicę, więc zaczęliśmy ten świat zapraszać do nas. Zyskaliśmy certyfikaty agend UNESCO, m.in. CIOFF (Międzynarodowej Rady Stowarzyszeń Folklorystycznych, Festiwali i Sztuki Ludowej). Byliśmy w Meksyku, Peru, Chinach, Indonezji, Iraku, Indiach. Z każdym rokiem festiwal coraz mocniej się tutaj zadomawiał.
Proponowaliśmy, że możemy w ramach festiwalu na jeden dzień dokądś zawieźć wykonawców i w ten sposób pozyskaliśmy partnerów, którzy przyłączają się do nas i dostają imprezę u siebie. W 2007 r., dokładnie 60 lat po wysiedleniu, stwierdziliśmy, że skoro mamy opowiadać o Łemkach, to najlepiej zabierać tych gości na Łemkowszczyznę. Zawieźliśmy festiwal do Małopolski: do Krynicy, Wysowej, pod Świętą Górę Jawor. Stworzyliśmy pomost łączący dawne i obecne miejsca zamieszkania Łemków. Na jeden dzień przenosimy festiwal do Kurova na łemkowskiej Słowacji.
W tym roku jesteśmy po raz pierwszy na Podkarpaciu, w gminie Komańcza, na Przełęczy Łupkowskiej. W tym roku festiwal jest rekordowo długi, 17 dni. Jest to 20. edycja festiwalu organizowana przez „Kyczerę”. Po 20 latach okazało się, że zbudowaliśmy festiwal, który jest jednym z największych przedsięwzięć tego typu w Europie.
Koncerty galowe odbywają się w małych miejscowościach, gdzie kultura przez duże „K” nigdy nie zagości. Mi największą satysfakcję dają koncerty, które dajemy w domach dziecka, w domach pomocy społecznej, w szpitalach na oddziale onkologicznym. W te dni, gdy nic się nie dzieje na dużych scenach, wszystkie nasze zespoły rozjeżdżają się po domach pomocy społecznej w Legnicy, Mierzycach, Gromadce, Chojnowie. Dla mnie takim przyjemnym momentem jest, kiedy na dworcu w Legnicy bezdomni mówią do siebie „Patrz, to ten od festiwalu!”. Dziś robi się kulturę dla bogatych, a moi najlepsi kumple to są ludzie biedni.
Budżet festiwalu to jest kilkaset tys. złotych. My nie mamy żadnej subwencji. Żeby zdobyć finansowanie, piszemy kilkadziesiąt projektów. Nie ma drugiego takiego festiwalu, który w 100 proc. finansuje się z dotacji celowej. Podobne festiwale, ale mniejsze, organizują sztaby ludzi pod szyldem placówek utrzymywanych przez samorządy i sponsorów. Pokazują się w kurortach. My tego nie mamy. Uważam, że to fenomen, że udało się zorganizować taki festiwal w zupełnie nieturystycznej części kraju.
Oczywiście mamy masę problemów. Dowiedzieliśmy się choćby, że zespół z Indii nie dostał wiz, chociaż zawsze dostawał. Wszystko staje na głowie. Po ludzku można się załamać.
Bóg zadaje ci pytanie „Ufasz mi do końca, czy się poddasz?”
Skoro pół roku pracuję bardzo ciężko, a w ciągu dwóch tygodni wszystko się wali, bo z zespołów zakontraktowanych zostają dwa… Wtedy wiem, że Pan Bóg wysyła sygnał. Lecę do franciszkanów na Mszę, idę do spowiedzi, przypominam sobie, co nałobuzowałem i z nową dawką energii zaczynam pracę od początku. Zamiast zapowiedzianej 7 miesięcy temu Dominikany, Indii, zapraszam na szybko Litwę. Gdyby się udało, może myślałbym, że jestem wspaniały, odpalił fajerwerki… Pan Bóg prostuje to, czego nie udało się zrobić. Tak samo w życiu prywatnym, kiedy moja żona zmarła w trakcie festiwalu 7 lat temu, a ja zostałem z piątką dzieci. Skąd biorę siłę? No z nich. Im się należą słowa uznania, podziwu. W domu sobie radzą sami i jeszcze mnie wspierają. Robię to, co mogę, a Pan Bóg wypełnia tę przestrzeń, której ja nie mogę wypełnić.